spotkanie po ciemku

jak często trzeba tracić wiarę
urzędową nadętą
zadzierającą nosa do góry
asekurującą
głoszoną stąd dotąd
żeby odnaleźć tę jedyną
wciąż jak węgiel jeszcze zielony
tę która jest po prostu
spotkaniem po ciemku
kiedy niepewność staje się pewnością
prawdziwą wiarę bo całkiem nie do wiary

Ten poetyk księdza Twardowskiego był pierwszą refleksją jaka weszła mi do głowy zaraz po przebudzeniu. A to z powodu nocnych konwersacji z M. i myśli, które wczorajszego wieczoru bez ładu i składu plątały mi się w spuchniętej mózgownicy. Jak często trzeba tracić wiarę…

Pamiętam, jak na początku studiów seminaryjnych świat mi się zawalił. Przez to, że poukładałem go po swojemu. Runął na pysk zbity! I sporo wody w mieście nad Wisłą musiało upłynąć, zanim uporządkowałem go od nowa. Wiara…
Przejechałem z nią przez wiele trudnych zakrętów. Wiele razy wylatywaliśmy z trasy. Leżała połamana na szpitalnym łóżku, błąkała się po omacku w ciemnym tunelu, nie wiedząc jak z niego wyjść, w trudnym terenie traciła orientację, by i tak, mimo wszystko, wyprowadzić mnie na prostą.
Dla mnie ona jest prawdziwym spotkaniem po ciemku. Spotkaniem, w którym więcej czujesz, niż wiesz. Relacją, w której bezsens nabiera sensu. Tylko wciąż jeszcze wiarą niedoskonałą… bo ciągle przewraca się do góry nogami, kiedy kogoś szlag trafia.