niezwykłość spraw prostych

Jeden, dwa, pięć, siedem… Dwanaście, osiemnaście… Siedząc na ławce przed wejściem do kościoła liczyłem osoby przychodzące na mszę świętą. Zazwyczaj robimy to przy końcu każdego roku liturgicznego, żeby mieć ogólne rozeznanie, ilu tak zwanych wiernych, albo po łacińsku, dominicantes, zwyczajowo w niedzielę chodzi do kościoła. Tymczasem na początku odmrażania ograniczeń, robiąc wyliczenia powierzchni bazyliki doszliśmy do wniosku, że może znajdować się w niej nie więcej, niż czterdzieści osób. Niewiele, ale cóż, takie przepisy. Żeby jednak dać możliwość uczestnictwa w niedzielnym nabożeństwie większej liczbie parafian wprowadziliśmy dwie dodatkowe msze święte.

Okazuje się, że w czasach pendemicznych nawet zwykłe, powszednie sprawy zaczynają ocierać się o niezwykłość. Dzieje się tak w związku ze specyfiką ich załatwiania, na przykład formalności w urzędzie, tankowania paliwa na stacji benzynowej, czy najzwyklejszego robienia zakupów w osiedlowym spożywczaku. Podczas każdego wyjścia z klasztoru sam ciągle się z tym zderzam. Jak choćby wczoraj, kiedy wybrałem się do miasta, by odebrać z księgarni literaturę zamówioną w Internecie. Czy jest pan z grupy sześćdziesiąt pięć plus, usłyszałem na progu sklepu zanim zdołałem cokolwiek powiedzieć, pomiędzy dziesiątą a dwunastą obsługujemy tylko seniorów. Młoda dziewczyna zza kontuaru zerkała na mnie wzrokiem badawczym i pełnym wątpliwości, co do mojego wieku. Proszę poczekać, albo przyjść później. Ton jej głosu był na tyle stanowczy, że uznałem, iż nie ma co dyskutować. Zły na siebie, że znów się zakręciłem, odwróciłem się na pięcie i poszedłem precz. Stojąc na ulicy, popatrzyłem na swoje odbicie w witrynie księgarni. Jak dobrze, że nikt jeszcze nie bierze mnie za seniora!

Liczę na to, że w najbliższej przyszłości pandemiczna zawierucha wreszcie się skończy, że wróci normalność, zwykła codzienność, że znów można będzie po prostu cieszyć się życiem.

pandemiczna codzienność

Dociskając pedał gazu spoglądałem to na drogę przede mną, to na licznik prędkości. Pogoda była piękna, czyste niebo pozwalało promieniom słońca obficie spływać na ziemię i ciepłem promieni pieścić zmrożony po zimie świat. Bez przerwy mrużyłem oczy, słońce było tak jasne, że miałem trudności z patrzeniem przed siebie. Było mi jednak dobrze, spokojnie, błogo i nawet radośnie. Czułem dziwną ekscytację, zadowolenie. Ruch w mieście nie był duży, epidemiczne zakazy zamykając ludzi w domach ograniczyły go do minimum. Ulice jednak nie były puste, w każdym razie nie na tyle, by uczynić miasto wymarłym.

Wprowadzone przez rząd ograniczenia wielu duchownych pozbawiły… pracy! Tym samym również tradycyjne formy duszpasterstwa niestety przestały działać. Do tego czasu, tzn. jeszcze przed epidemią, na naszym zakonnym podwórku dużo się działo: obsługiwanie przyjeżdżających do sanktuarium pielgrzymów, prowadzenie rekolekcji, spotkań różnych wspólnot i opieka nad całym mnóstwem innych większych, bądź mniejszych inicjatyw. Nie jesteśmy małą wspólnotą i pomimo tego, każdy z nas i tak miał sporo zajęć. Tymczasem stało się tak, że nagle, właściwie wszystko, czym się zajmowaliśmy trzeba było zostawić, odwołać, zawiesić na czas bliżej nieokreślony. Pamiętam jak na początku afery z koronawirusem siedząc przed telewizorem i słuchając najnowszych doniesień o zwiększających się rozmiarach epidemii zastanawialiśmy się, co teraz zrobimy? Na szczęście po raz kolejny pomysłowość i wyobraźnia nas nie zawiodły. Tak więc sanktuarium, póki co, żyje, oddycha, może nie pełną piersią, ale jednak. Sporą część działalności przenieśliśmy do Internetu. Transmitujemy wszystko, co robimy w kościele, nagrywamy poważne konferencje i prowadzimy mniej poważne audycje na żywo, modlimy się, spowiadamy, jesteśmy dostępni dla innych. Poza tym, pewnego dnia w sieci natknąłem się na informację o organizowanej grupie wsparcia psychologicznego dla osób samotnych, starszych i objętych kwarantanną. Zadzwoniłem i zaproponowałem pomoc. Tym sposobem uruchomiliśmy z centrum wolontariatu w pobliskim miasteczku pogotowie telefoniczne. Czasem ktoś zadzwoni, więc z nim rozmawiam.

Poza tym i tak pozostało mi sporo czasu na inne sprawy. Nie jestem domatorem, lubię posługę na zewnątrz. Jednocześnie jednak dobrze się czuję w mojej klasztornej celi i też spędzam w niej sporo czasu. Niekiedy tylko wsiądę w auto i pojadę precz, jak dziś, żeby przewietrzyć umysł, pokłonić się słońcu i poczuć na twarzy ciepło jego promieni.

zrozumieć Giorgi

Zadzwoniła do mnie przyjaciółka z Kraju Żabojadów. Beata mieszka w zachodniej części Francji, godzinę jazdy od wybrzeża Atlantyku, jest lekarzem, pracuje w szpitalu na internie. Okazało się, że na jej oddział przywieziono schorowanego Gruzina. Pacjent jak pacjent – każdy jest jakiś – tyle tylko, że z tym już na początku wynikł problem nie tyle natury medycznej, co lingwistycznej. Otóż nikt z lekarzy nie mógł go zrozumieć, i tym samym on nie był w stanie pojąć, czego osoby w białych kitlach od niego oczekują. Bariera językowa w sprawach ważnych, zwłaszcza, kiedy dotyczą zdrowia i życia, czasem okazuje się dramatem i z doświadczenia bezsilności prowadzi wprost do rozpaczy. Gruzin nie znał francuskiego, a personel szpitala – gruzińskiego. Ktoś wpadł na pomysł, że może po rosyjsku… ale szybko okazało się, że znajomość tego języka u członków konsylium lekarskiego sprowadza się zaledwie do wymiany uprzejmości i powiedzenia kilku słów o sobie. Tak więc i z tego nic… Beata w końcu zadzwoniła do mnie i tym sposobem zostałem pośrednikiem w rozmowach na śmierć i życie pomiędzy personelem medycznym a pacjentem.

Giorgi – tak miał na imię, jak okazało się w rozmowie, był człowiekiem już niemłodym i mocno schorowanym. Jakiś czas temu miał wypadek, w skutek którego lewej strona jego ciała została częściowo sparaliżowana. Poza tym miał problemy onkologiczne, raka płuc z przerzutami. Skarżył się na ból żołądka, kłucie w lewym ramieniu oraz silny ból w lewej nodze. Miał ze sobą dokumentację medyczną, lecz nie wszystko jasno z niej wynikało. Próbowałem więc wyciągnąć od niego jak najwięcej informacji o jego dolegliwościach i przedstawić je Beacie, a następnie jemu wyjaśnić rodzaj badań i procedur medycznych, jakim zostanie poddany.

Po wyczerpujących konsultacjach Beata powiedziała, że Francja żyje w napięciu, ale w jej mieście jest spokój. W szpitalu nikt nie choruje na COVID-19, ludzie chodzą do pracy, a życie płynie w miarę normalnie. Mam więc nadzieję, że u nas też tak będzie.

drogi nasze codziennie wiodą do Emaus

Drogi nasze codziennie wiodą do Emaus… Odgrzebałem stary poetyk M.J. Kononowicza. Natchnął mnie. Pewnie przez trwającą Paschę i przez opisane w Ewangelii spotkanie wędrujących uczniów ze Zmartwychwstałym. Siedząc w kościele na wieczornym różańcu myślałem o własnej drodze do Emaus, o tej mojej wędrówce przez lata życia zakonnego. Wypełnionej zachwytem, egzaltacją i radością płynącą z doświadczenia żywego Kościoła, jednocześnie jednak pełnej smutku i bólu, cierpienia, grzechu i nocy ciemnej, w której krawędzie świata przestają być ostre i czytelne, i gdzie jedynym pewnym punktem oparcia jest wątpliwość.

Przyszła mi myśl, że w tej wędrówce do Emaus niekiedy tak bardzo trudno o spotkanie ze Zmartwychwstałym. Uczniom się udało (z pewnością była to łaska), ponieważ Chrystus sam do nich wyszedł z inicjatywą. Pojawił się ni stąd, ni zowąd, zagaił rozmowę, sprowokował do dyskusji. Ich serca, oczy i umysły były jednak zaplątane w smutek i rozgoryczenie, jakich doznali w Jerozolimie. Tam też pewnie pogrzebali razem z Nim w Jego grobie swoje plany i nadzieje na wolny Izrael i świetlaną przyszłość. I co ciekawe, stan, w którym się znajdowali nie był przyjemny, nie była to ich strefa komfortu – pomimo tego jednak rozpamiętując go, napełniali się nim i pielęgnowali w sobie. Krótko mówiąc, ulegli właściwej rodzajowi ludzkiemu ułomności, która trudne sprawy, choć bolesne, nie pozwala zostawić za sobą tylko się nimi karmi.

Rozmyślając tak, nagle zobaczyłem w sobie wszystkie pragnienia bycia blisko Boga, szukania Go w codzienności, wypatrywania w drugim człowieku, zabiegania o relację z Nim w modlitwie i sakramentach, zobaczyłem wszystkie swoje nadzieje i pokładaną w Nim ufność i… i nagle zrobiło mi się smutno. Dotarło do mnie, jak wiele jest w moim życiu interesowności, myślenia o sobie, szukania siebie, asekuracji i troski o zaspokajanie własnych pragnień; jak wiele w nim przywiązań do spraw, rzeczy i ludzi, które tylko ograniczają perspektywę czyniąc mnie niewolnikiem własnych namiętności.

Być może powinienem zawrócić i pójść w stronę Jerozolimy. Tam, gdzie koniec ma właśnie swój początek. Gdzie śmierć zadana Chrystusowi na Golgocie stała się zaczynem nowego życia i dzieła, które w moim wędrowaniu wciąż czeka na swój finał. Być może…