radość ponad wszystko

Według definicji radość jest stanem emocjonalnym, który w ludzkiej świadomości wyraża uczucie całkowitego spełnienia. Jest synonimem szczęścia, zadowolenia, przeżywanej pogody ducha. Źródłem radości może być wykonywana praca, satysfakcja z przyjemnych doznań, wykonywane czynności lub przywoływanie z pamięci wspomnień. Uczucie radości z pewnością dodaje energii, pozwala twórczo angażować się w zadania życiowe, podejmować wyzwania i niejednokrotnie również przekraczać własne możliwości. Radość uskrzydla – mówimy. Poza tym osoby o pogodnym usposobieniu łatwiej nawiązują kontakty z innymi ludźmi, są bardziej otwarte na otoczenie i traktując życie mniej serio zachowują dystans do spraw trudnych.

Z punktu widzenia biologii uczucie radości jest efektem działania endorfin tzw. hormonów szczęścia i neuroprzekaźników, zwłaszcza serotoniny i dopaminy, które wpływają na samopoczucie. Stan emocjonalny, przeżywany nastrój są w dużej mierze zależne od ich poziomu w organizmie. Ich niedobór może powodować spadek energii i motywacji do działania, przygnębienie, niepokój, czy też stany depresyjne. Poziom hormonów szczęścia oczywiście można regulować stosując środki farmaceutyczne, na przykład leki przeciwdepresyjne, dzięki którym znów można poczuć się lepiej, również radośniej.

Pojechałem dziś do pobliskiego DPS-u. Kilka dni temu zadzwonił znajomy z prośbą o posługę duszpasterską wśród pensjonariuszy. Wiadomo, spowiedź, sakrament namaszczenia, odprawienie mszy świętej itd. Trzydziestu kilku staruszków, kobiet i mężczyzn, niektórzy poruszali się jeszcze o własnych siłach, a część z nich na wózkach i z chodzikami też radziła sobie nieźle. Po spowiedzi i rozmowach kilku odprawiłem dla nich mszę świętą. Kiedy było już prawie po wszystkim, stojąc przy ołtarzu w kaplicy ośrodka, pomyślałem sobie, że najwięcej radości mogą przynieść proste rzeczy, zwykłe, których nadzwyczajność sprowadza się do wykorzystania chwili, spotkania z drugą osobą, rozmowy, wypicia filiżanki kawy i zjedzenia kawałka kremowego ciastka. Że wcale nie potrzeba silić się na Bóg wie jakie fajerwerki, niezwykłości i nadmiary – każda chwila może stać się źródłem zachwytu, szczerej i autentycznej radości zupełnie niezależnej od antydepresantów.

Patrzyłem na szlachetne audytorium zgromadzone wokół ołtarza i tak dobrze mi było, spokojnie i pogodnie. Uśmiechając się mówiłem o radości, której przeżywanie wychodzi daleko poza biologiczno-chemiczne uwarunkowania ludzkiego organizmu, ponieważ jej źródłem jest obecność Boga. I że może właśnie teraz w adwencie i w tej przedłużającej się paskudnej pandemii świadomość tego, że On jest usunie wreszcie z serc naszych niepokój i przyniesie radość.

Potem w stołówce jedliśmy razem obiad.

Wracając do domu, pomimo chłodu i przygniatającego świat ołowianego nieba, czułem w sercu ciepło. Była też radość.

porcelanowy jubileusz

Zadzierając głowę z niepokojem spoglądałem na przewalające się po niebie ciemne i ciężkie chmury. Niechybnie będzie padać, myślałem. Ołowiane niebo sprawiało wrażenie jakby za chwilę miało runąć w dół, spaść na ziemię i niczym tsunami zmyć jej z powierzchni wszystko, co nie jest w nią wrośnięte, co nie ma korzeni. Bardzo jednak tego nie chciałem i w duchu modliłem się, żeby tak się nie stało. Znajdowałem się w okolicy Tyńca, więc do przejechania zostało mi zaledwie kilkanaście kilometrów. Byłem przekonany, że jeśli się sprężę zrobię to w nieco ponad pół godziny. Królewskie miasto jednak przywitało mnie wiosennym lecz mało przyjemnym deszczem. Kilkaset metrów przed klasztorem rozpadało się na dobre. Na szczęście droga była pusta a kolarski finisz szybki, więc nie zmokłem tak bardzo.

Kiedy myślę o latach życia zakonnego czuję na sobie wyrzeźbione przez czas bruzdy i zmarszczki. Nie tyle te namacalne na ciele (na te patrzę codziennie, kiedy o poranku przeglądam się w lustrze), ile te odciśnięte na sercu. Zasługa moja jedynie w tym, (jeżeli w ogóle mówić można o jakichkolwiek zasługach), że nie odpuściłem, nie dałem za wygraną, nie machnąłem ręką i nie uległem zniechęceniu. A przecież można było. I czasem mam wrażenie, że wtedy byłoby wygodniej, może nawet prościej, ale czy lepiej? No właśnie, teraz z pewnością tego się nie dowiem, może dopiero po Drugiej Stronie. Wierzę jednak, że Bóg w końcu pozwoli mi poznać prawdę.

Każda rocznica, tym bardziej jubileuszowa, zwykle prowokuje do rozmyślań, ale wcale nie miałem na nie ochoty. Świętując porcelanowy jubileusz konsekracji kapłańskiej, wspominaliśmy, jak to podczas święceń z drżeniem leżeliśmy plackiem w kościele przed ołtarzem, jakby to działo się wczoraj, a przecież tyle lat już minęło! Było mi dobrze. Miło było się spotkać. Miałem jednak przekonanie, że i tak najważniejsza jest teraźniejszość, tu i teraz, ten czas, który mam do dyspozycji i tylko ode mnie zależy, co z nim zrobię, jak go wykorzystam. Pan Bóg przecież nieustannie na nowo otwiera perspektywę, w której mogę i powinienem pełnić Jego wolę i realizować, co zostało mi powierzone. Tak więc trzeba iść dalej, przed siebie i z nadzieją spoglądać w wieczność. Pandemia się kończy, ciekawe co nowego życie przyniesie.

pogawędki z niepokojem

– To życie… takie… Nie radzę sobie, mam wrażenie, że wszystko, w czym tkwię przerasta mnie. Początkowo myślałam, że kwarantanna… nic nadzwyczajnego, dwa tygodnie spędzone w domu, z rodziną… ale już nie daję sobie rady. Oboje z mężem jesteśmy zarażeni. Ja infekcję przechodzę bezobjawowo, mój mąż jednak trochę gorączkuje…

Ostatnio często myślę o nieprzewidywalności życia, o jego scenariuszach pełnych niewiarygodnych zwrotów akcji, o tym, na co nie mam wpływu i o sytuacjach, których nigdy nie będę w stanie przewidzieć. Każdego dnia na nowo, niemalże bez przerwy, mam poczucie zderzania się z tym, czego jeszcze w moim życiu nie było i czego do tej pory jeszcze nigdy nie przerabiałem. To nieustanne zaskakiwanie, zadziwianie, zmusza mnie do czujności i uwagi. Ciągle więc podejmuję próbę kontrolowania wszystkiego, co wokół się dzieje. Jednak moje zabiegi ogarnięcia zwariowanej rzeczywistości wydają mi się bardzo naiwne i śmieszne. Za każdym razem przychodzi też refleksja, że przecież nie tak miało być, że przecież nie tego chciałem. Błędny krąg zamyka się wzbierającym w środku uczuciem złości na siebie, że po raz kolejny wykazałem się niekompetencją i głupotą, które to znów prowokują mnie do trzymania ręki na pulsie, do kontroli, czego przecież nie jestem w stanie robić. I tak w kółko. Po prostu życie!

Jakiś czas temu, jeszcze na początku pandemii, zarejestrowałem dodatkowy numer telefonu na pogawędki z niepokojem. Ludzie dzwonią, więc z nimi rozmawiam. Opowiadają o swoich niepokojach i lękach, o przeżywaniu kwarantanny i o duchowych rozterkach w związku z ograniczonym dostępem do sakramentów. Coraz częściej jednak zastanawiam się, czy przypadkiem sam nie powinienem do kogoś zadzwonić.

prosto z szafy

Wyciągnąłem z szafy zagrzebany wśród różnych sprzętów stary wzmacniacz. Chociaż może wcale nie taki znów stary, to przecież model zaledwie sprzed kilku lat. Niektórzy jednak mówią, że sprzęt elektroniczny bardzo szybko się starzeje, szybciej, niż mogłoby się wydawać. Twierdzą, że to, co kupujesz dzisiaj, za tydzień, miesiąc będzie miało swojego nowego i lepiej dopracowanego następcę. Zapewne po to, byś w najbliższym czasie pomyślał o dokonaniu jakiegoś upgradu, albo o całkowitej wymianie sprzętu na lepszy. Takie, niestety, są prawa komercyjnego rynku i producentów elektroniki. Mam jednak wrażenie, że w zdecydowanie większym stopniu, niż posuwanie techniki naprzód, przyczyniają się do powstawania elektronicznych śmietników. Zresztą, nie mam na to wielkiego wpływu. Co najwyżej taki, że używając dobrodziejstw techniki korzystam z nich dopóty, dopóki działają i jest z nich pożytek, kiedy jednak sprzęt zaczyna się psuć, a koszty napraw przestają mieć cokolwiek wspólnego ze zdrowym rozsądkiem, dopiero wtedy wszystko ląduje na śmietniku. Wzmacniacz więc nie znalazł się na śmietniku, tylko w szafie. Już dawno chciałem dać mu kolejną szansę, nie było tylko ku temu okazji. Teraz jednak, broniąc się przed pogrążeniem w wyjałowionej przez pandemię codzienności, postanowiłem porządkować sprawy, które wcześniej z różnych powodów odsuwałem od siebie. Jedna z nich dotyczy właśnie rzeczy z dna szafy stojącej w moim pokoju. Rzadko do niej zaglądam, jeżeli już to robię, to zasadniczo po to, by coś do niej wrzucić, a nie wyciągnąć. Wspomniany wzmacniacz jest pierwszą rzeczą spośród wielu, jaka ujrzała światło dzienne. Jestem jego drugim posiadaczem. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności sprzęt ów trafił do mnie, ponieważ poprzedni właściciel, zgodnie z duchem postępu, postanowił kupić nowszy model. Z klasztornej rupieciarni dodatkowo przytaszczyłem do celi dwie kolumny głośnikowe (te są naprawdę stare), połączyłem przewodami, podpiąłem komputer i działa! I cieszy ucho i raduje serce ;))

W kościele życie powoli wraca do normy. Z ograniczeniami jeszcze, ale już zaczyna ocierać się o niewielkie namiastki normalności. Cieszę się z tego. Tęsknię za ludźmi, za spotkaniami, za posługą innym, co traktuję przecież jako fragment własnego powołania. Z nieskrywaną nadzieją wyglądam więc powrotu lepszego czasu. Wiem, że na pewno przyjdzie.