runął już ostatni mur..?

– Co to znaczy, że masz trudności w relacji z tym pacjentem?
– No wiesz, rzadko przychodzi do mnie na rozmowy terapeutyczne, nie realizuje planu leczenia, mam poczucie, że mnie nie słucha… Odnoszę wrażenie, że pomiędzy nami wyrósł mur, przez który nie mogę się przebić!
K. mówiła z przejęciem i z wyraźnie wymalowanym na twarzy zniechęceniem. Wygląda na to, że chyba naprawdę zaczynało brakować jej sił do pokonania tych trudności. No cóż, ściana stojąca pomiędzy terapeutą a pacjentem rzeczywiście utrudnia pracę.
W pewnym momencie na dyżurkę wpadł zdyszany M.
– Widzieliście..!? Zawalił się mur za kościołem! – Wyrecytował jednym tchem.

Chwilę później całą wspólnotą przyglądaliśmy się klasztornemu nieszczęściu. Kilkunastometrowy fragment ściany okalającej nasze podwórko, jak długi leżał wyciągnięty w grządkach społecznościowego ogródka. Zresztą, to było do przewidzenia. Mur był już stary, w dodatku na jedną stronę nieco pochylony. Eksperci zgodnie twierdzili, że jego upadek jest tylko kwestią czasu.
– Dobrze, że nikomu nic się nie stało – z ulgą westchnął brat Adam.
Spojrzałem na zatroskaną twarz przełożonego. Zobaczyłem, że spod przygnębienia i smutku mimo wszystko przebija się uśmiech.
Pomyślałem wtedy o wszystkich trudnościach, które nas ostatnio dotykały. Tych związanych z remontem kościoła, z posadzką, z malowaniem, o trudnościach wynikających z tego, że konserwator chyba nas nie lubi, bo osłowato uparł się na kilka rzeczy i nie chce ustąpić. Pomyślałem o murach, jakie czasem w relacjach międzyludzkich wyrastają, o których na spotkaniu klinicznym mówiła K. A niech to! Sporo tego!
No cóż, pozostaje tylko nadzieja, że kolejne jutro przyniesie nowe, już nie trudności, ale pomysły na ich rozwiązanie, że mury ze starości (jak nasz) same upadną, a ludzie przekonując się do siebie nawzajem, zaczną wreszcie obdarzać się zaufaniem.

( * * * )

Przepraszam moich drogich czytelników, ale jestem już zmęczony.
Miałem nadzieję, że jednak do finału nie dojdzie.

wymknąć się światłu

Kuchnia była niewielka. Tak, jak niewielkie bywają mieszkania w komunalnym budownictwie. Korytarz, dwa pokoje, łazienka… Przypomniałem sobie dzieciństwo i młodość. Mieszkanie moich rodziców było całkiem podobne do tego, nawet miało podobny metraż.
Dwukomorowy zlew, obok niego gazowy palnik, dalej kosz na śmieci, a w kącie lodówka. Przy jednej ze ścian stał niewielki segment kuchenny z szafkami na produkty i garnki. Na postawionym tuż przy drzwiach stole leżała torba pełna włoskich orzechów. Czy to już oznaki prawdziwej jesieni? – Zapytałem sam siebie. Wziąłem jeden do ręki. Orzechy były świeże i twarde, tegoroczne, podobno z ogrodu babci. Pomyślałem, że zanim uda mi się rozłupać ostatni z nich stracę wszystkie swoje zęby.

W relacjach międzyludzkich stajemy się za siebie odpowiedzialni. Odpowiedzialni za to, co robimy, mówimy, myślimy… Spotykając się odkrywamy przed sobą nasze światy pozwalając wejść w nie innym. Otwartość jednak rodzi się z zaufania i poczucia bezpieczeństwa. W spotkaniu z drugim człowiekiem określam samego siebie. Odkrywam także to, kim jestem i w spotkaniu z nim odnajduję również swoją tożsamość.
Spotkanie fascynuje, otwiera na to, co jeszcze niepoznane, zaprasza do dialogu…

Nagle, z zamyślenia wyrwał mnie straszny łomot, jakby ktoś obok mnie potężnym narzędziem próbował rozwalać ścianę. Przerażony spojrzałem na stojącą obok mnie I., która trzymając w ręku wielki kuchenny młotek właśnie zaczęła rozbijać nim mięso na kotlety.
Uśmiechając się łobuzersko, przyszły mi na myśl słowa jednego z filozofów. Pisał, że w kobiecości fascynuje go nie tylko to, co niepoznawalne, lecz sposób bycia, który polega na wymykaniu się światłu (sic!).

bezpieczeństwo czy wolność?

Wybiegając w pośpiechu do przychodni zdrowia na umówioną wizytę u doktora Sullivana zabrałem ze sobą kilka leżących na parapecie gazet. To na wypadek gdybym musiał czekać w kolejce. Pogoda już mocno jesienna, więc i pewnie tłumy poprzeziębianych, jak ja cherlawców, będą oblegać gabinet lekarski. I prawie się nie pomyliłem. Na korytarzu przed pokojem Sullivana spora grupa pacjentów oczekiwała na jego przyjście.
– Jak dobrze, że pod ręką mam gazety! – Pomyślałem. – Stanie w kolejce nie będzie się dłużyć. Książki, ciekawe artykuły zawsze były dobrą bronią na zabicie czasu.
Określiłem swoje miejsce w kolejce, powiesiłem kurtkę na wieszaku i usiadłem wygodnie na postawionej przed gabinetem ławce.

Czytałem o tym, że ceną, jaką przychodzi współczesnemu człowiekowi płacić za wolność jest samotność. O ile dawne praktykowanie rytuałów inicjacyjnych włączających osobę do danej społeczności dawało jej poczucie tożsamości i gwarancję bezpieczeństwa, o tyle dzisiejszy ich brak mocno wpływa u ludzi na doświadczenie wyobcowania, bezsensu życia i osamotnienia. Poprzez rytuały inicjacyjne człowiek wtapia się we wspólnotę stając się jej częścią, natomiast bez nich nie należy nigdzie. Co prawda nie ma żadnych zobowiązań, sam dokonuje wyborów, ale jednocześnie sam też musi mierzyć się z tym, co go spotyka.
Zdaniem autora ma to również swoje dobre strony. Skoro, jako człowiek nie czuję się przyporządkowany do żadnej społeczności, to mogę robić wszystko, na co mam ochotę. Nie jestem ani muzułmaninem, ani chrześcijaninem, ani buddystą – jestem wolny!
Jaka jest więc recepta na przeżywanie człowieczeństwa w poczuciu własnej tożsamości, bezpieczeństwa i wolności zarazem?
Pomyślałem o swoich inicjacjach. Identyfikuję się z chrześcijaństwem, z katolicyzmem. Co więcej! Jestem prezbiterem Kościoła, mnichem, członkiem wspólnoty zakonnej, której ślubowałem wierność. Obowiązują mnie przykazania, normy, zasady, śluby… Być może wszystko to wytycza dość wąski korytarz, w którym trzeba się zmieścić, nie mniej jednak daje poczucie realnej wolności!

Z zamyślenia wyrwała mnie powracająca jak bumerang świadomość choroby i tego, że właśnie nadszedł czas na moją kolejkę. Schowałem gazety do torby i wszedłem do gabinetu. Doktor zbadał mnie, posłuchał szemrania w oskrzelach, po czym przepisał jakieś medykamenty.
– Niech ojciec posiedzi kilka dni w domu. To jeszcze nie grypa, ale trzeba dmuchać na zimne.
Podziękowałem i uśmiechając się podałem rękę na pożegnanie.
Wychodząc z przychodni pomyślałem:
– Poczucie bezpieczeństwa za utratę wolności, czy pełnia swobody z alienacją i zagubieniem? Egh! Czy niemalże zawsze coś musi być za coś?