kiedy wszystko może się zdarzyć
Pamiętam dobrze czas pobytu w seminarium. Sześć długich, jak ruski rok lat. Nauka, formacja, praktyki duszpasterskie. Niekiedy wydawało mi się, że czas ciągnie się w nieskończoność. Z tym większą więc niecierpliwością oczekiwałem jego końca. Między wierszami moich refleksji ciągle przewijała się jednak myśl o tym, co będzie, kiedy wreszcie stąd wyjdę? Z czym, oprócz tacy, pójdę do ludzi? Co w zamian mogę im zaoferować?
W rzeczywistości jednak moje życie potoczyło się w kierunku, który wówczas był poza moimi najśmielszymi wyobrażeniami. Jedne obawy zniknęły, a na ich miejsce przyszły inne. Raz przerażało mnie poczucie odpowiedzialności za sprawy, którymi się zajmowałem, a innym razem, chcąc dodać życiu pikanterii angażowałem się w niekonwencjonalne inicjatywy i próbowałem realizować swoje zwariowane pomysły. Pamiętam chwile, kiedy robiłem wszystko, żeby nie stać w miejscu. Zwykle sporo mnie to kosztowało. Raz musiałem przełknąć niezbyt smaczne owoce, a niekiedy po prostu smakowałem poczucie sukcesu i ulgi.
Myślę, że teraz też tak jest. Zresztą, mam tak, że nuda na krótką chwilę jest dobra, ale na dłuższą zabija. Przygnębia, wpycha w poczucie bezsensu i beznadziei. Przyłapuję się więc na tym, że od czasu do czasu angażuję się w sprawy, które niczego dobrego w moje życie nie wnoszą. Wielokrotnie zastanawiałem się, dlaczego tak jest? O racjonalną odpowiedź trudno.
Ktoś może zapyta:
– Dlaczego więc bijesz się młotkiem w głowę?
– Bo fajne jest uczucie, kiedy przestaję.