błogosławiona nieobecność

Życie w czasie pandemii coraz bardziej zwraca uwagę na swoją specyfikę. O ile jeszcze jakiś czas temu bardzo spokojnie patrzyłem na to, co dzieje się wokół, o tyle teraz wprowadzone ograniczenia zaczynają mi coraz bardziej doskwierać. Najbardziej jest to widoczne nawet nie tyle w niemożliwości wyjścia na przyrodę, pojeżdżenia rowerem po okolicy czy w kłopotach związanych z załatwianiem różnych spraw na mieście – najbardziej dotkliwym staje się sprawowanie liturgii w pustym kościele i zawieszenie wszelkich tradycyjnych rodzajów duszpasterstwa. Jasne, można wobec tego zacząć rozwijać to, co niestandardowe, tyle tylko, że nic nigdy nie będzie w stanie zstąpić fizycznego kontaktu z drugim człowiekiem.

Wczoraj, w Wielki Piątek, sprawując Liturgię Męki Pańskiej spoglądałem od ołtarza na pusty i zimny kościół. W ogóle było zimno. Już jakiś czas temu wyłączyliśmy ogrzewanie, żeby nie generować dodatkowych kosztów. Miałem jednak wrażenie, że zimno fizyczne potęgowane jest przez chłód płynący właśnie z pustego kościoła. Ten chłód emocjonalny wynikający z nieobecności ludzi, z pustki, z braku fizycznej relacji z nimi. Co z tego, że byli po drugiej stronie obiektywu kamery i światłowodu, kiedy nie było ich tutaj stojących wokół ołtarza?

Przypominam sobie święta, jakie niegdyś przeżywałem w ubóstwie środków i relacji z innymi, nigdy jednak nie było to doświadczenie do tego stopnia chłodne i beznamiętne. Cóż, zastanawiam się kiedy nastąpi koniec nieobecności i ograniczeń, i żyję nadzieją na lepsze czasy.