pandemiczna codzienność
Dociskając pedał gazu spoglądałem to na drogę przede mną, to na licznik prędkości. Pogoda była piękna, czyste niebo pozwalało promieniom słońca obficie spływać na ziemię i ciepłem promieni pieścić zmrożony po zimie świat. Bez przerwy mrużyłem oczy, słońce było tak jasne, że miałem trudności z patrzeniem przed siebie. Było mi jednak dobrze, spokojnie, błogo i nawet radośnie. Czułem dziwną ekscytację, zadowolenie. Ruch w mieście nie był duży, epidemiczne zakazy zamykając ludzi w domach ograniczyły go do minimum. Ulice jednak nie były puste, w każdym razie nie na tyle, by uczynić miasto wymarłym.
Wprowadzone przez rząd ograniczenia wielu duchownych pozbawiły… pracy! Tym samym również tradycyjne formy duszpasterstwa niestety przestały działać. Do tego czasu, tzn. jeszcze przed epidemią, na naszym zakonnym podwórku dużo się działo: obsługiwanie przyjeżdżających do sanktuarium pielgrzymów, prowadzenie rekolekcji, spotkań różnych wspólnot i opieka nad całym mnóstwem innych większych, bądź mniejszych inicjatyw. Nie jesteśmy małą wspólnotą i pomimo tego, każdy z nas i tak miał sporo zajęć. Tymczasem stało się tak, że nagle, właściwie wszystko, czym się zajmowaliśmy trzeba było zostawić, odwołać, zawiesić na czas bliżej nieokreślony. Pamiętam jak na początku afery z koronawirusem siedząc przed telewizorem i słuchając najnowszych doniesień o zwiększających się rozmiarach epidemii zastanawialiśmy się, co teraz zrobimy? Na szczęście po raz kolejny pomysłowość i wyobraźnia nas nie zawiodły. Tak więc sanktuarium, póki co, żyje, oddycha, może nie pełną piersią, ale jednak. Sporą część działalności przenieśliśmy do Internetu. Transmitujemy wszystko, co robimy w kościele, nagrywamy poważne konferencje i prowadzimy mniej poważne audycje na żywo, modlimy się, spowiadamy, jesteśmy dostępni dla innych. Poza tym, pewnego dnia w sieci natknąłem się na informację o organizowanej grupie wsparcia psychologicznego dla osób samotnych, starszych i objętych kwarantanną. Zadzwoniłem i zaproponowałem pomoc. Tym sposobem uruchomiliśmy z centrum wolontariatu w pobliskim miasteczku pogotowie telefoniczne. Czasem ktoś zadzwoni, więc z nim rozmawiam.
Poza tym i tak pozostało mi sporo czasu na inne sprawy. Nie jestem domatorem, lubię posługę na zewnątrz. Jednocześnie jednak dobrze się czuję w mojej klasztornej celi i też spędzam w niej sporo czasu. Niekiedy tylko wsiądę w auto i pojadę precz, jak dziś, żeby przewietrzyć umysł, pokłonić się słońcu i poczuć na twarzy ciepło jego promieni.
Dodaj komentarz