Matka Boska z botoksem
Rekolekcje minęły. Jedne i drugie. Na kolejne, póki co, już się nie wybieram. Na razie wystarczy. Powinienem właściwie więcej pomyśleć o sobie. Mam przecież swój bałagan, który też wypadałoby posprzątać, a czasu zostało całkiem już niewiele…
Kilka ostatnich dni spędziłem w Królewskim Mieście. Z Beskidów mam niedaleko, więc od czasu do czasu ciągną mnie tam różne sprawy.
Tym razem prowadziłem rekolekcje adwentowe. Wokół Eleusy, czyli Matki Bożej z ikony włodzimierskiej. Rekolekcje były nie tyle o ikonopisaniu, co o życiu. Od lat jednak zachwycam się teologią ikonograficznych kolorów i kresek. Fascynuje mnie z jednej strony ich prostota i ekspresyjna oszczędność, a z drugiej głębia, która właśnie ową emocjonalną ekspresyjność rodzi. Mam przekonanie, że ludzie potrzebują znaku. Sam też go potrzebuję. Stąd zabrałem ze sobą ikonę. Wtedy sprawy łatwiej mi się rozumie, przyjmuje i odnosi do siebie. Poza tym znak zawsze pozostanie tym namacalnym, fizycznym miejscem odniesienia.
Trochę wolnego czasu pomiędzy słowem jednym a drugim spędziłem przed ikoną. Myślałem o sobie, o życiu, o tym, co było i o tym, co nieuniknione więc na pewno przyjdzie. W spokoju, bez żadnej spiny, że coś się musi i powinno. Dobry był czas, taki naprawdę adwentowy. Przyglądając się Maryi przyszedł mi na myśl inny jej wizerunek, ten z naszego zakonnego pensjonatu w Tatrach, w jaki wpatrywałem się nieco wcześniej odprawiając swoje rekolekcje. Maryja Maryi nie równa, pomyślałem, każda jest inna. Jedna znana, a druga nieznana, czasem piękna, a niekiedy… bardzo brzydka, jedna z Dzieciątkiem, a druga… z botoksem. Kicz potrafi rozdrażnić, ale najważniejsze jest to, że każda z nich słucha i przytula, jak matka.
Dodaj komentarz