porcelanowy jubileusz

Zadzierając głowę z niepokojem spoglądałem na przewalające się po niebie ciemne i ciężkie chmury. Niechybnie będzie padać, myślałem. Ołowiane niebo sprawiało wrażenie jakby za chwilę miało runąć w dół, spaść na ziemię i niczym tsunami zmyć jej z powierzchni wszystko, co nie jest w nią wrośnięte, co nie ma korzeni. Bardzo jednak tego nie chciałem i w duchu modliłem się, żeby tak się nie stało. Znajdowałem się w okolicy Tyńca, więc do przejechania zostało mi zaledwie kilkanaście kilometrów. Byłem przekonany, że jeśli się sprężę zrobię to w nieco ponad pół godziny. Królewskie miasto jednak przywitało mnie wiosennym lecz mało przyjemnym deszczem. Kilkaset metrów przed klasztorem rozpadało się na dobre. Na szczęście droga była pusta a kolarski finisz szybki, więc nie zmokłem tak bardzo.

Kiedy myślę o latach życia zakonnego czuję na sobie wyrzeźbione przez czas bruzdy i zmarszczki. Nie tyle te namacalne na ciele (na te patrzę codziennie, kiedy o poranku przeglądam się w lustrze), ile te odciśnięte na sercu. Zasługa moja jedynie w tym, (jeżeli w ogóle mówić można o jakichkolwiek zasługach), że nie odpuściłem, nie dałem za wygraną, nie machnąłem ręką i nie uległem zniechęceniu. A przecież można było. I czasem mam wrażenie, że wtedy byłoby wygodniej, może nawet prościej, ale czy lepiej? No właśnie, teraz z pewnością tego się nie dowiem, może dopiero po Drugiej Stronie. Wierzę jednak, że Bóg w końcu pozwoli mi poznać prawdę.

Każda rocznica, tym bardziej jubileuszowa, zwykle prowokuje do rozmyślań, ale wcale nie miałem na nie ochoty. Świętując porcelanowy jubileusz konsekracji kapłańskiej, wspominaliśmy, jak to podczas święceń z drżeniem leżeliśmy plackiem w kościele przed ołtarzem, jakby to działo się wczoraj, a przecież tyle lat już minęło! Było mi dobrze. Miło było się spotkać. Miałem jednak przekonanie, że i tak najważniejsza jest teraźniejszość, tu i teraz, ten czas, który mam do dyspozycji i tylko ode mnie zależy, co z nim zrobię, jak go wykorzystam. Pan Bóg przecież nieustannie na nowo otwiera perspektywę, w której mogę i powinienem pełnić Jego wolę i realizować, co zostało mi powierzone. Tak więc trzeba iść dalej, przed siebie i z nadzieją spoglądać w wieczność. Pandemia się kończy, ciekawe co nowego życie przyniesie.

tam i z powrotem

Przyglądałem się obłokom, które wiatr przeganiał po błękitnym niebie. Tam i z powrotem. Z powrotem i tam. Starałem się wytężyć mózg, żeby rozpoznać w tej kotłowaninie chmur jakieś kształty, ale przychodziło mi to z trudem. Wyobraźnia jakoś nie działała. Odrętwiałe myśli, niepoprawne i chaotyczne bez wyraźnego sensu przepływały z jednej półkuli mózgu na drugą. Tam i z powrotem. Z powrotem i tam. Odwróciłem głowę. Na lewo ode mnie wznosiła się ściana Raptawickiej Turni. Ogromny kawał pionowej, miejscami nawet przewieszonej skały. Nieopodal grupa młodych turystów próbowała dostać się do jaskini. Po stromym zboczu pełnym omszałych i śliskich kamieni gramolili się całkiem nieporadnie. Uśmiechnąłem się. Przypominali mi mnie samego.
Ten przywołany z pamięci obraz nagle przypomniał mi o różnych sytuacjach z mojego życia. O obawach, lęku, o własnej nieporadności w sprawach zwykłych, ale też i o Bożym Palcu, który wielokrotnie uchronił mnie przede mną samym. A ja wtedy myślałem, że zwyczajnie, po raz kolejny chce skomplikować mi życie ;)) i zły byłem i pełen obaw, że znów będę miał trudności w odnajdywaniu się na nowo. I nie wiem dlaczego o tym piszę. Tak dużo dziś wszystkiego we mnie. W środku, w sobie, czuję jakąś taką obfitość. Na porannej mszy w kościele mówiłem o Końcu, o boskim Eschatonie, w którym „tu i teraz” dokonuje się też i mój koniec.
Po co jednak to wszystko? Może po prostu wspomnienie tego popołudnia spędzonego niedawno w Dolinie Kościeliskiej jest tylko nieporadną próbą odwrócenia uwagi? Nieświadomą i mimowolną. Żeby nie wziąć się za siebie. Nic to! Trzeba zająć się życiem, które jakby nie było, nieuchronnie zmierza do swojego końca.

paczka

Wracając z zaległego jeszcze urlopu natknąłem się na paczkę leżącą pod drzwiami mojej klasztornej celi. Niewielka, owinięta szarym papierem, z naklejonym znaczkiem, wykaligrafowanym moim imieniem, nazwiskiem i adresem. W pierwszej chwili pomyślałem, że to nie do mnie, bo dane adresowe były jakieś dziwne… Zaraz, przecież współrzędne, pod którymi jestem zameldowany, i które znam na pamięć są zupełnie inne. Przyglądałem się jej uważnie i nagle mnie olśniło. Przypomniałem sobie, że jakiś czas temu dzwonił do mnie Petro w sprawie książek, które zostawiłem po sobie w mieszkaniu na obczyźnie. No, a dziwny adres wynika, zwyczajnie, z mojego nowego miejsca zamieszkania.

Ukraina w moim życiu była epizodem krótkim, bo niespełna rocznym, jednak wystarczająco wyrazistym, by pozostać w pamięci na długo. I wcale nie przez jakieś tam traumy wynikające z nieprzemyślanych decyzji czy życiowych pomyłek. Nie. Ale przez rozciągniętą w czasie intensywność doświadczeń, które odcisnęły we mnie swój ślad. Wciąż czuję ciepło tego październikowego słońca nad Dnieprem, czuję zapach sosnowego lasu obok szpitala i smak zup gotowanych kloszardom. Pamiętam westchnienia Katii nad swym poplątanym życiem i Jurę, który ciągle ładował rozlatujący się telefon komórkowy w gniazdku przy kuchni dla bezdomnych. Ilekroć go spotykałem wyrzucałem mu to, że powinien pójść do pracy i zarobić na swoje utrzymanie, a nie żyć na koszt innych. Dobrze pamiętam Olę ze zmasakrowaną twarzą, opuchniętą od zderzenia z trotuarem. Przychodziła do stołówki, a jakiś czas później natknąłem się na nią w szpitalu z powodu nawrotu gruźlicy. Potem gdzieś znikła. W szpitalu mocno zapisali się też w mojej pamięci Viktoria i Sasza. Schorowani i zmęczeni życiem młodzi ludzie. Pamiętam, że po powrocie z krótkiego wyjazdu do kraju okazało się, że już ich nie ma. Umarli na Aids… Pamiętam również Aleksandra, któremu przynosiłem książki, i Oleha, i rozmowy z nimi o tym, jak dziś żyć po Bożemu.
Kiedy myślę o Wschodzie przypominam sobie też uczucie frustracji i złości na niemożność pokonania trudności, które niekiedy pojawiały się niewiadomo skąd. Niektóre wynikały wprost z mentalności ludzi, klimatu otoczenia, obyczajowości, a inne były konsekwencją korupcyjnych układów i zależności. I dobrze pamiętam bezsilność i bezradność, które w ubóstwie środków materialnych, ludzkich zasobów i niezrozumienia były doświadczeniem jakiego już więcej nie chciałbym przeżywać. Wielokrotnie okazywało się, że zdecydowanie prostsza była rozbudowa szopy do składowania opału na zimę, którą przerobiliśmy w dwa tygodnie, niż zmiana myślenia pracowników pomocy społecznej.

Sporo tego, pomyślałem, z pewnością wystarczyłoby na dobry reportaż, albo esej, albo… Zresztą, nieważne! Rzuciłem na podłogę wór z linami i sprzętem do wspinaczki, wyjąłem z kieszeni klucze i wszedłem do mieszkania.

wpłynąłem na suchego przestwór oceanu…

Stojąc na krawędzi klifu wpatrywałem się w bezkresny przestwór oceanu, gdzie wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi…
Zawsze podziwiałem Mickiewicza za precyzję i plastyczność w opisywaniu wrażeń estetycznych. Pamiętam, że czytając jego utwory bez trudu mogłem wyobrazić sobie świat, który opisywał. Zobaczyć te szumiące łąki, powodzie kwiatów, burzan i zieloność; poczuć ich zapach i upoić zmysły. Chociaż wcale nie przepadałem za zajęciami z języka ojczystego. W szkole średniej język polski był przedmiotem, na który chodziłem bardzo niechętnie. Może dlatego, że nie szło mi najlepiej? Reszta klasy żartowała sobie ze mnie, że jestem ulubieńcem pani profesor ;) Zresztą, pani profesor, rzeczywiście może i mnie lubiła, jednak ja za nią nie przepadałem. Ale żeby zarobić na plus do oceny, zresztą, i tak już miernej, wypożyczałem z biblioteki szkolnej książki (pani profesor w przerwach pomiędzy nauczaniem była również bibliotekarką). Opłaciło się. Nie powiem, że nie. W efekcie zyskałem nie tylko plusa, plusika niewielkiego – ale ocenę, którą w ówczesnym nazewnictwie określano jako „państwową”. Nie wiem czy dziś też tak to się nazywa, bo od czasu ukończenia studiów w moim kapłańskim życiu ze szkołą właściwie niewiele miałem wspólnego. W każdym razie pamiętam, że wtedy cieszyłem się z tej oceny ogromnie bardzo!
Ale zostawmy szkołę.
Tak więc stojąc na krawędzi klifu, zachłyśnięty widokiem w pierwszej chwili pomyślałem właśnie o tych sonetach Mickiewicza, o Akermanie, Dniestrze, Krymie… Zaraz jednak przyszło otrzeźwienie. W dali przecież nie było żadnych łąk, zieloności ani burzanu, tylko błękitna, niczym nie zmącona, rozciągająca się aż po daleki horyzont, kryształowa tafla wody. I nie był to Dniestr, i nie widziałem też nigdzie twierdzy Akermanu…
Tak, widok rzeczywiście zapierał dech w piersiach. Wrażenie potęgował klif, który wznosił się ponad taflę wody na wysokość niemalże kilku pięter. Stałem zdumiony w zachwycie i osłupieniu. Przyroda naprawdę potrafi zwrócić na siebie uwagę! I wydaje się, że nie powinno być w tym nic nadzwyczajnego. A jednak!
Chociaż ktoś może powie – wielka mi tam rzecz, zwykły zbiornik wodny, albo zalew jakiś, a może bajoro ogromne, wielkie, potężne, bo drugiego brzegu nie widać. Pewnie tak. Jednak wśród morza betonu, gdzie nawet burzan nie rośnie (sic!), spalonych słońcem traw i dróg takich, że pożal się Boże! – każdy skrawek piękna osiąga wartość cenniejszą od złota. I tak też było tym razem. Cieszyłem się tą chwilą. I patrzyłem namiętnie w dal chcąc wchłonąć w siebie wszystko, co rejestrował wzrok.

Posługa za Granicą, na misjach, ma to do siebie, że daje możliwość zobaczenia ciekawych miejsc, poznania interesujących ludzi i zjedzenia smacznych (choć nie zawsze) potraw. Tyle tylko, że owa egzotyka dość szybko się kończy. Przychodzi wtedy moment doświadczenia misyjnej prozy dnia codziennego. Tak bardzo realnego przeżywania swoich pragnień, oczekiwań, namiętności, ale też i frustracji związanej z niemożliwością zrealizowania pomysłów, planów, inicjatyw. Życie uczy, że trzeba mieć w sobie dużo dystansu do samego siebie, do spotykanych ludzi i do otaczającego świata niekiedy do granic pełnego absurdu. Przede wszystkim jednak trzeba mieś w sobie wiarę i przekonanie, że Pan Bóg jest ponad doświadczeniem moich własnych słabości i ograniczeń. No i że ta misja, to nie jest wcale moja misja, tylko Jego plan na moje i innych zbawienie.

P.S.
Ta bezkresna przestrzeń oceanu to zbiornik retencyjny (największy na Ukrainie), znajdujący się kilkanaście kilometrów od miejsca, gdzie mieszkam. Na Dnieprze jest ich kilka. Przepiękna okolica, od prawdziwego Akermanu odległa jednak o jakieś 500 km.