paczka
Wracając z zaległego jeszcze urlopu natknąłem się na paczkę leżącą pod drzwiami mojej klasztornej celi. Niewielka, owinięta szarym papierem, z naklejonym znaczkiem, wykaligrafowanym moim imieniem, nazwiskiem i adresem. W pierwszej chwili pomyślałem, że to nie do mnie, bo dane adresowe były jakieś dziwne… Zaraz, przecież współrzędne, pod którymi jestem zameldowany, i które znam na pamięć są zupełnie inne. Przyglądałem się jej uważnie i nagle mnie olśniło. Przypomniałem sobie, że jakiś czas temu dzwonił do mnie Petro w sprawie książek, które zostawiłem po sobie w mieszkaniu na obczyźnie. No, a dziwny adres wynika, zwyczajnie, z mojego nowego miejsca zamieszkania.
Ukraina w moim życiu była epizodem krótkim, bo niespełna rocznym, jednak wystarczająco wyrazistym, by pozostać w pamięci na długo. I wcale nie przez jakieś tam traumy wynikające z nieprzemyślanych decyzji czy życiowych pomyłek. Nie. Ale przez rozciągniętą w czasie intensywność doświadczeń, które odcisnęły we mnie swój ślad. Wciąż czuję ciepło tego październikowego słońca nad Dnieprem, czuję zapach sosnowego lasu obok szpitala i smak zup gotowanych kloszardom. Pamiętam westchnienia Katii nad swym poplątanym życiem i Jurę, który ciągle ładował rozlatujący się telefon komórkowy w gniazdku przy kuchni dla bezdomnych. Ilekroć go spotykałem wyrzucałem mu to, że powinien pójść do pracy i zarobić na swoje utrzymanie, a nie żyć na koszt innych. Dobrze pamiętam Olę ze zmasakrowaną twarzą, opuchniętą od zderzenia z trotuarem. Przychodziła do stołówki, a jakiś czas później natknąłem się na nią w szpitalu z powodu nawrotu gruźlicy. Potem gdzieś znikła. W szpitalu mocno zapisali się też w mojej pamięci Viktoria i Sasza. Schorowani i zmęczeni życiem młodzi ludzie. Pamiętam, że po powrocie z krótkiego wyjazdu do kraju okazało się, że już ich nie ma. Umarli na Aids… Pamiętam również Aleksandra, któremu przynosiłem książki, i Oleha, i rozmowy z nimi o tym, jak dziś żyć po Bożemu.
Kiedy myślę o Wschodzie przypominam sobie też uczucie frustracji i złości na niemożność pokonania trudności, które niekiedy pojawiały się niewiadomo skąd. Niektóre wynikały wprost z mentalności ludzi, klimatu otoczenia, obyczajowości, a inne były konsekwencją korupcyjnych układów i zależności. I dobrze pamiętam bezsilność i bezradność, które w ubóstwie środków materialnych, ludzkich zasobów i niezrozumienia były doświadczeniem jakiego już więcej nie chciałbym przeżywać. Wielokrotnie okazywało się, że zdecydowanie prostsza była rozbudowa szopy do składowania opału na zimę, którą przerobiliśmy w dwa tygodnie, niż zmiana myślenia pracowników pomocy społecznej.
Sporo tego, pomyślałem, z pewnością wystarczyłoby na dobry reportaż, albo esej, albo… Zresztą, nieważne! Rzuciłem na podłogę wór z linami i sprzętem do wspinaczki, wyjąłem z kieszeni klucze i wszedłem do mieszkania.