usensownianie bez – nadzieii
Minął dokładnie tydzień odkąd wróciłem do rzeczywistego świata. Wciąż jednak nie mogę się w sobie zebrać, by wrócić do niego również emocjonalnie. Rozumowo już jestem, trochę, co prawda na siłę, ale jednak jestem. Urlop niesamowicie rozleniwia, zwłaszcza kiedy wykorzystujesz go najlepiej jak potrafisz. W ubiegły piątek udało mi się wkręcić w pracę w poradni, choć nie miałem najmniejszej ochoty do niej jechać. W poniedziałek przyszła kolej na drugą – tę terapeutyczną szpitalnie. Również z wielkim oporem, ale i ta jakoś puściła. Wczoraj i dziś zajmowałem się natomiast sprawami dotyczącymi innych moich zobowiązań. Mimo wszystko jednak bardziej z przymusu, niż z rzeczywistego pragnienia. Może dlatego, że prawie wszyscy gdzieś powyjeżdżali i w związku z tym niewiele się na naszym podwórku dzieje? Kiedyś zauważyłem, że gdy jestem zaangażowany w kilka spraw jednocześnie, to się spinam w sobie i nie potrzebuję żadnych dopalaczy z zewnątrz, by kilka wozów ciągnąć jednocześnie. Później przychodzi oczywiście moment zmęczenia materiału i muszę odpocząć, ale to już inna sprawa.
No nic, jak ból w kościach czuję, że przyszedł czas ponownego odkrywania sensu, tyle, że w nowych okolicznościach i układach. Niewykluczone, że coś będę musiał jeszcze poświęcić. Jestem chyba na etapie lęku przed zmianami. I choć mam w sobie ogólne zaufanie do życia i drogi, na której jestem, to jednak podświadomie odczuwam bliżej nieokreślony niepokój.
Dobrze, że jest Pan Bóg. Mam przekonanie, że w Nim ludzki bezsens w niewiarygodny sposób jednak potrafi zostać usensowniony.