christian rescue service
Pojechałem do szpitala. W końcu. Po długiej przerwie. Z ciekawością nieskrywaną czy coś się zmieniło, czy ludzie wciąż ci sami, czy szpital stoi wciąż na swoim miejscu? Personel medyczny dzwonił kilka dni temu, bo znów brakuje pampersów, strzykawek i jakichś tam innych leków, na które Ministerstwo Zdrowia nie daje pieniędzy. A może jednak daje… tylko one rozchodzą się gdzieś, nie wiadomo gdzie? Tyle tajemnic w tym świecie, ukrytych, niewiadomych i przemilczanych. Chciałbym przestać się dziwić, buntować, sprzeciwiać… może wtedy miałbym w sobie więcej zrozumienia i akceptacji? Pytanie retoryczne, wiem, sam muszę sobie na nie odpowiedzieć. W każdym razie siostra Ela spakowała potrzebne środki higieny i medykamenty do wora, który teraz taszczyłem ze sobą.
Obraz szpitalnej rzeczywistości mocno różni się od tego, który znam, bo przecież przez wiele lat też byłem pracownikiem służby zdrowia. Standard pierwszy: pielęgniarka robi pacjentowi wkłucie nie używając lateksowych rękawiczek, podobnie jest kiedy pobiera krew do badania albo podłącza kroplówkę; standard drugi: pacjenci na niewielkiej elektrycznej kuchence gotują w sali szpitalnej zupę. Ładnie pachnie, komentuję. Jeszcze chwila i będzie gotowa, więc może spróbujesz? Dziękuję, mówię, innym razem, w domu też czeka na mnie obiad.
Samochód, jak zwykle, zostawiam na niewielkim parkingu obok szpitalnej kuchni. Jest ładna pogoda, promienie słońca nieśmiało przebijają się przez chmury. Temperatura powietrza sięga kilku stopni powyżej zera. Idąc chodnikiem wzdłuż budynku odczuwam delikatny powiew wiatru. Miło, kiedy nie trzeba chować twarzy przed mrozem i wichurą, otulać jej czym tylko się da. Zatrzymuję się na chwilę, odwracam w stronę Słońca i chwytam jego ciepłe promienie.
W szpitalu, oczywiście, życie dalej płynęło swoim rytmem. Powolnym lecz niemiłosiernie konsekwentnym, wprost do bólu. Dowiedziałem się, że zmarł Sasza, młody, niespełna trzydziestoletni mężczyzna, chory na narkomanię, AIDS i gruźlicę. Poza tym niektórych pacjentów przeniesiono do innych sal, a kilku wypisano do domu.
Zaniosłem do pokoju pielęgniarek pampersy i szpryce, wpadłem do znajomych pensjonariuszy i z lekarzem dyżurnym wymieniłem kilka uwag na temat pogody.
Odwiedziłem też Olę, która wcześniej przychodziła do nas na zupę i której kilka tygodni temu ścinałem włosy. Mieszkała na ulicy.
Idąc z powrotem w stronę parkingu znów próbowałem uchwycić ciepłe promienie Słońca. Z pewnością cała ta nasza Christian Rescue Service któregoś dnia utonie w bezkresnym oceanie ludzkich potrzeb…