bezpretensjonalnie i prosto

Schroniska górskie mają to do siebie, że generalnie tworzą atmosferę prostoty i bezpretensjonalności. Zwłaszcza te, do których trzeba wdrapywać się na własnych nogach. Mam doświadczenie, że tam, gdzie dociera kolej górska, albo można dojechać własnym środkiem lokomocji nie zawsze jest miło. Chociaż oczywiście nie jest to regułą. Zresztą, a nawet gdyby było, to i tak przecież w każdej regule zdarzają się wyjątki. Niech więc będzie bez uogólnień. Poza tym, ważnym faktorem, choć bardzo subiektywnym, są osobiste preferencje – a więc to, co się lubi i co się podoba, czyli gusta i guściki. Jesteśmy przecież różni, mamy swoje poglądy, zwyczaje, oczekiwania i potrzeby. Podobnie i miejsca (schroniska), które odwiedzamy, nie zawsze zaspokajają osobiste zapotrzebowanie na wrażenia. Stąd też i wniosek: co mi odpowiada wcale nie musi odpowiadać Tobie. Ale zostawmy schroniska. Pomyślałem o nich ponieważ w ostatnim czasie odwiedziłem kilka. I powiem, że było różnie. Czasem miło, a czasem… mniej miło ;))

Kilka dni temu wyjechałem na swoje rekolekcje. Odpoczywam i staram się nie zaprzątać głowy sprawami jakie zostawiłem w domu. Nasz zakonny „pensjonat” w Zakopanem dobrze temu służy. Jest bezpretensjonalny i prosty. Zdecydowanie lepszy, niż niejedno górskie schronisko. Naprawdę miły! Wczoraj tylko pogoda wyraźnie się popsuła. Jakiś front z zachodu przywiał ciemne chmury. Jest więc pochmurno i delikatnie popaduje deszcz. Jutro jednak wracam do klasztoru. Mam nadzieję, że inny.

co życie przyniesie

Upał zelżał. Jak dobrze, że wczorajsze, i chyba ostatnie już przebłyski listopadowego słońca udało mi się wykorzystać na wycieczkę po okolicznych wzgórzach. Przez niemalże miesiąc siedziałem w domu. Po powrocie z urlopu, końcem października, przyłapałem infekcję dróg oddechowych, która dość skutecznie zatruwała mi życie. Próbowałem leczyć ją konwencjonalnie miodem, cytryną i ogólnodostępnymi w aptece medykamentami. Jednak bezskutecznie. Dopiero wizyta u lekarza w pobliskim peozecie i antybiotyk przyniosły rezultaty.
Cieszyłem się więc tym niedzielnym popołudniem jak tylko mogłem.
Siedząc w schronisku, na szczycie największego masywu w mojej okolicy, wsuwałem szarlotkę i popijałem grzany browar. Tłumów nie było. Kilka osób tylko siedziało przy drewnianych ławach ustawionych naprzeciw baru. Lubię takie chwile. Zwłaszcza kiedy można z innymi pogwarzyć. Bo każdy jest ciekawy, bo każdy ma swoją opowieść, historię i życie, które zawsze jest niepowtarzalne. Właściwie… trzeba tylko słuchać.
Dojadłem w końcu swój kawałek ciasta, pożegnałem się z innymi, założyłem kurtkę, kask, ochraniacze, siadłem na rower i pomknąłem w mglistą dal na spotkanie z tym, co życie przyniesie.

tam i z powrotem

Przyglądałem się obłokom, które wiatr przeganiał po błękitnym niebie. Tam i z powrotem. Z powrotem i tam. Starałem się wytężyć mózg, żeby rozpoznać w tej kotłowaninie chmur jakieś kształty, ale przychodziło mi to z trudem. Wyobraźnia jakoś nie działała. Odrętwiałe myśli, niepoprawne i chaotyczne bez wyraźnego sensu przepływały z jednej półkuli mózgu na drugą. Tam i z powrotem. Z powrotem i tam. Odwróciłem głowę. Na lewo ode mnie wznosiła się ściana Raptawickiej Turni. Ogromny kawał pionowej, miejscami nawet przewieszonej skały. Nieopodal grupa młodych turystów próbowała dostać się do jaskini. Po stromym zboczu pełnym omszałych i śliskich kamieni gramolili się całkiem nieporadnie. Uśmiechnąłem się. Przypominali mi mnie samego.
Ten przywołany z pamięci obraz nagle przypomniał mi o różnych sytuacjach z mojego życia. O obawach, lęku, o własnej nieporadności w sprawach zwykłych, ale też i o Bożym Palcu, który wielokrotnie uchronił mnie przede mną samym. A ja wtedy myślałem, że zwyczajnie, po raz kolejny chce skomplikować mi życie ;)) i zły byłem i pełen obaw, że znów będę miał trudności w odnajdywaniu się na nowo. I nie wiem dlaczego o tym piszę. Tak dużo dziś wszystkiego we mnie. W środku, w sobie, czuję jakąś taką obfitość. Na porannej mszy w kościele mówiłem o Końcu, o boskim Eschatonie, w którym „tu i teraz” dokonuje się też i mój koniec.
Po co jednak to wszystko? Może po prostu wspomnienie tego popołudnia spędzonego niedawno w Dolinie Kościeliskiej jest tylko nieporadną próbą odwrócenia uwagi? Nieświadomą i mimowolną. Żeby nie wziąć się za siebie. Nic to! Trzeba zająć się życiem, które jakby nie było, nieuchronnie zmierza do swojego końca.

punkt oparcia

– Bardzo dobra siekiera! – Usłyszałem, kiedy po raz kolejny zamierzałem zamachnąć się toporem. – Z taką to pewnie żadne rąbanie nie straszne!
– Ta…, rzeczywiście dobra! – Odpowiedziałem ocierając pot z czoła. – Ale i tak trzeba się nią porządnie namachać.
Było gorąco. Początek października, a temperatura powietrza wciąż dochodziła do 30 stopni Celsjusza. Kilkukilogramowy kolun, który trzymałem w rękach (miejscowi tak nazywają siekierę do rozbijania grubych klocków drewna) wymagał sporej siły i zręczności. Ale dawałem sobie radę. Początki może były nieco trudne. Bolące mięśnie, odciski na dłoniach i powbijane w skórę drzazgi. Jednak stosunkowo szybko udało mi się opanować sztukę polegającą na tym, by dużo zrobić a wcale się nie narobić.
Spojrzałem na leżącą przede mną pryzmę porąbanego już drewna i na tę obok, jeszcze większą, która czekała na swoją kolejkę. Zejdzie mi z tym pewnie do późnej jesieni. Zresztą, nie ma pośpiechu. Drewna na nadchodzący sezon grzewczy jest pod dostatkiem, a to i tak, kiedy zwiozę do szopy będzie leżało do następnego roku.

Kilka dni temu, podczas prac porządkowych na podwórku pomyślałem sobie, że odpoczywam. Że właściwie niczego nie muszę. Że wszystko, co robię – chcę robić. Wiem, że wywrócone do góry nogami życie i tak będzie wymagało nowego punktu oparcia. Jednak póki co – kolun wystarcza.