męka kaznodziei
Produkowałem się jak tylko mogłem. Kładłem się na ambonie, wymachiwałem rękami, modulowałem głos czasem mówiąc z przejęciem i bardzo cicho, a niekiedy wprost krzycząc. Opowiedziałem nawet anegdotę, z której zazwyczaj ludzie się śmieją. Tymczasem na widowni nie było żadnej reakcji. Spoglądałem na ludzi, niekiedy nawet uparcie wpatrywałem się w ich twarze. Siedzieli w ławkach, albo stali pod chórem niczym kamienne posągi. Bez żadnych uczuć, bez najmniejszego przejawu emocji. A przecież mówiłem o uczuciach, o ich okazywaniu, o wrażliwości…
Przez cały niemalże czas miałem poczucie, że moje słowa przelatują gdzieś pomiędzy nimi, że nie znajdują zaczepienia, że niczym echo obijają się o ściany chcąc wydostać się na zewnątrz kościoła. Trudne to było.
Potem, po skończonej konferencji, przypomniałem sobie inne rekolekcje. Zupełnie inne! W których mówiąc z ambony zdarzało mi się dyskutować z ludźmi. Zadawałem pytania i po chwili wracała do mnie odpowiedź. Ktoś jeden się zgadzał, a ktoś inny był przeciw. Niektórzy do moich rozważań wnosili nawet własne treści i przemyślenia. Czasem po konferencji rozmawialiśmy jeszcze w zakrystii albo przed kościołem.
Było to zupełnie niepodobne do sytuacji, w jakiej znalazłem się teraz.
Pokerowe twarze słuchaczy. Nie wiesz, czy to, co mówisz do nich trafia, nie wiesz, co myślą? Nie widząc z ich strony żadnej reakcji w ogóle nawet nie wiesz, czy cię słuchają? Krótko mówiąc męka kaznodziei.
Na koniec, proboszcz parafii, dziękując mi za prowadzenie rekolekcji powiedział, że moje rozważania były takie… duszpasterskie! Uśmiechnąłem się pod nosem. Będę się cieszył, jeśli sprawią, że komuś teraz będzie bliżej do Pana Boga.