rozkład jazdy

Wstaję o szóstej z minutami. Zimną wodą zmywam sen z twarzy, po czym biegnę do kuchni parzyć kawę. To jedna z milszych chwil poranka. Kiedyś, pamiętam, parzyłem ją wspólnie z Mario dopóki ten nie wyjechał do Rzymu.
O siódmej idę do kaplicy na poranne modlitwy. Najpierw jest jutrznia, a potem medytacja. Około ósmej jem śniadanie. Zwykle po śniadaniu trochę jeszcze rozmawiamy. O sprawach czasem ważnych, a niekiedy mało istotnych.
Później zazwyczaj zajmuję się tym, co do mnie należy. Albo wyjeżdżam na dwa dni do terapeutycznej filiałki, albo mam zajęcia w ośrodku, albo siedzę z innymi na zebraniu klinicznym. Dwa wieczory w tygodniu poświęcam na szpital, gdzie dla pacjentów z odwyku prowadzę warsztaty z rozwoju duchowego. W piątki natomiast mam popołudniowy dyżur w pobliskiej poradni.
Pozostały czas dzielę między inne sprawy i zajęcia. Technicznie jeden tydzień niewiele różni się od drugiego. Ten sam grafik, te same prace o tych samych godzinach, stałe dyżury i godziny wspólnych modlitw.
Kiedyś dobijała mnie monotonia. Wynajdywałem więc różne dodatkowe i niekonwencjonalne, jak dla mojego sposobu życia, zajęcia, albo po prostu pakowałem się w kłopoty. Przecież w życiu musi się coś dziać! – Myślałem. Zauważyłem jednak, że od jakiegoś czasu szukam stabilizacji. Przewidywalność tego, co może się zdarzyć daje mi poczucie spokoju i pewności siebie. Chociaż, z drugiej strony, sama praca z ludźmi, choćby wciąż tymi samymi, niekiedy potrafi być jazdą na ostro.
Rozkład jazdy, wciąż ten sam, niby systematyczny i poukładany, a mimo wszystko zaskakuje. Zwłaszcza wtedy, kiedy wydaje się, że nic już nie jest w stanie cię zaskoczyć.
I chyba za to najbardziej kocham życie!