rekolekcje

Na wpół jeszcze senny wyszedłem ze swojej celi na korytarz. Powiało chłodem. Brrr! Zimno! Opatulony w jakieś szmaty przypominające ubranie powoli ruszyłem w stronę kościoła. Miarowy odgłos kroków na kamiennej posadzce zdawał się przekrzykiwać ciszę. Żeby dłużej nie zakłócać tego świętego spokoju delikatnie, przez masywne drzwi wyszedłem na podwórze. Była piękna, bezchmurna, chociaż nieco chłodna noc. Spojrzałem w niebo. Konstelacje gwiazd mrugały łobuzersko. Jaki ten świat jest zdumiewający i… piękny! – pomyślałem. Poprawiłem szalik, zaciągnąłem na głowę kaptur i przebiegając przez wewnętrzny wirydarz cicho wślizgnąłem się do kościoła. Jeszcze nikogo nie było. Niewielki tylko płomień wiecznej lampki tańczył wesoło z posągami ponurych świętych. Tutaj cisza zdawała się być jeszcze bardziej cichsza. Przystanąłem na chwilę żeby jej posłuchać. Niespokojny oddech, bicie serca, kłębiące się w głowie strzępy myśli… krótko mówiąc niezły kawał pustej treści!
Usiadłem w ławce, by się trochę uspokoić. Położyłem na pulpicie brewiarz i zamknąłem oczy. Po chwili, z modlitewnego zamyślenia wyrwał mnie dźwięk dzwonu. Spojrzałem na zegarek, była 3.30. To klasztorna sygnaturka wzywała mnichów na poranną modlitwę…