rakotwórczy poranek i warszawka

Przypominam sobie alpinistę Ryśka, który każdego poranka, tzn. przed jedenastą, przychodził na pole namiotowe z prymusem i paczką kawy w ręku. Miał zawsze podkrążone oczy i wszechpotężny grymas bólu wymalowany niemalże na każdym skrawku swojej twarzy. No i te jego przeszywające na wskroś słowa: Rakotwórczy poranek!
 
Dziś zaspaliśmy obaj. To znaczy ja i mój Anioł Stróż. Nie pomogły wieczorne wzdychania do nieba, ani tym bardziej ustawiona w budziku drzemka. Wstaliśmy o godzinę za późno…
Źle znoszę takie momenty. Zawsze przypomina mi się Rysiek. Czuję, że świat mi się zaczyna chwiać, i przez to wszystko muszę robić w pośpiechu. No bo co będzie, kiedy się naprawdę zawali?
Pojechałem do stolicy na konferencję. Ach! Warszawka… Z Janek do centrum jechałem prawie dwie godziny! Nie jestem przyzwyczajony do takich korków. W moim miasteczku ulice są prawie puste.
W drodze powrotnej przyszła mi do głowy refleksja: Może powinienem, przynajmniej na jakiś czas, dać swojemu Aniołowi wolne? Mam poczucie, że chłopina przy mnie nie wyrabia…