medytacja przy wyrębie lasu

Dzień był pogodny. Jak zwykle więc po spożytym w ciszy i samotności czterech ścian posiłku, wybrałem się na poobiednią przechadzkę. Dobrze, że pozostało mi choć trochę wolności, z którą mogę zrobić co zechcę. W końcu to przecież moje pięć minut, których niestety, jeszcze nie potrafię się wyrzec. Może kiedyś i do tego dojrzeję… Tak w ogóle, to bardzo mocno doświadczam tu tego kim jestem, a kim jeszcze nie jestem, kim chciałbym być. Jako ludzie, wszyscy pragniemy coś dla siebie zachować albo coś po sobie zostawić. Człowiek to taki mały egoista. Egoista – wiadomo, a mały – dlatego, bo choć wiele mu się wydaje, to i tak nic naprawdę od niego nie zależy. Często tworzy fikcję, w której iluzoryczność stworzonego przez siebie świata i obrazu własnej osoby jest bardziej realna, niż moje przemoczone w czasie przechadzki po lesie buty.
 
Warkot motoru piły spalinowej niemiłosiernie rozdzierał przestrzeń świętej ciszy.
– Już niebawem ze Srebrnej Góry zrobi się Łysa Góra! – Zażartowałem.
– Nie tak prędko, kochany! – Odparł, najwyraźniej rozbawiony moją uwagą. – Lasu tu niezły kawał, starczy pewnie na wieczność. Zresztą, drzewa wciąż przecież rosną… A poza tym ze mnie byłaby taka czarownica jak… Eeee tam! Szkoda gadać!
Obaj parsknęliśmy serdecznym śmiechem. Z tego wszystkiego mocniej chwyciłem drabinę, żeby się nie przewróciła i mój przyjaciel nie runął z gruchotem o ziemię. Perspektywa kilkumetrowego lotu w dół była dość przerażająca. Biorąc pod uwagę obecność piły motorowej w jego ręku, finał mógłby okazać się tragiczny dla nas obu.
Grube konary zlatywały w dół niczym pożółkłe liście strącane jesiennym wiatrem. Stary mnich obcinał je z lekkością i precyzją fryzjera. Zręcznie balansował na drabinie, wychylając się raz w jedną, raz w drugą stronę w kierunku gałęzi, sterczących niczym rozczochrane włosy. Jeszcze jedna, druga… i ostatnia! Na dziś robota skończona!
– Posłuchaj, mnichu – zagadnąłem kiedy po skończonej pracy wracaliśmy do klasztoru, – żeby tu żyć pewnie trzeba mieć w sobie niezłego ducha pokuty, co?
– Pokuta to nie wszystko, kochany. Musisz zapomnieć o sobie. Zapomnieć, że żyjesz… i w ogóle zapomnieć, że jesteś.
– No tak, ale to przecież wcale nie takie proste. – Powiedziałem. – Jesteśmy egoistami, a właśnie egoizm ciągle przypomina nam samych siebie.
Mnich uśmiechnął się dobrotliwie. Nie był człowiekiem pierwszej młodości. Nie wyglądał też na faceta, który tylko na ścinaniu drzew zjadł zęby klasztornej husqvarny. Przynajmniej nie tylko na tym. Jego umięśnione ręce i poryta bruzdami twarz zdradzały wiele. Nie wiem dlaczego, ale pomimo swojego wieku biło od niego młodzieńczą świerzością. Jego oczy, dwa żarzące się węgle, zdawały się widzieć więcej niż normalnie mogły zobaczyć.
– Widzisz, jestem tutaj od 34 lat. – Zaczął po krótkiej chwili. – Jedno, czego tutaj nieustannie doświadczam to samotność, ból, smutek, łzy… Jedyna pociecha, którą mam to nadzieja, że istnieje inny, lepszy świat. Nadzieja na wieczność…
Zatrzymaliśmy się, żeby odpocząć. Droga pod górę nie była zbyt stroma, jednak kanister benzyny, taczki pełne jakiegoś żelastwa, kilkunastometrowa drabina i dwie piły spalinowe nie należały do najlżejszych.
– Każdy, kto tu zostaje – ciągnął dalej spoglądając na stojące nieopodal domki eremitów – musi przeżyć swoje, bardzo osobiste spotkanie z Bogiem. Choć chwilowe, może mimolotne… ale w końcu spotkanie. Spotkanie, za które mógłby oddać życie. Tę jedną, jedyną chwilę… Pan Bóg często chowa się za zasłoną. Nie można Go zobaczyć. Kiedy jednak już się pokaże, wszystko inne traci na znaczeniu. Kto Go choć raz w życiu spotkał, nie boi się śmierci. Nie boi się takiego życia… Ma nadzieję…
– Spotkanie, które może zmienić kształt twojego życia… – Mruknąłem pod nosem. Chyba jednak bardziej do siebie, niż do niego. Uśmiechnąłem się. Zarzuciłem drabinę na ramię i obaj ruszyliśmy pod górę.
Tak oto zakończył się mój poobiedni spacer. Miała to być zwykła przechadzka, gdy tymczasem przerodziła się w (nawiązując do tytułu postu) medytację przy ścinaniu drzew. Wracałem nieco zmeczony do mojej ciszy i samotności czterech ścian. W ubłoconym habicie, przemoczonych butach i wiórach drewna we włosach. W uszach wciąż mając słowa starego pustelnika…