life in technicolor

Kiedy zbierałem się do wyjazdu rozległ się dzwonek do drzwi furty.
– Słuchaj, masz chwilę? Na podwórku czeka grupa studentów. Chcieli zobaczyć kościół. Otworzysz? – J. mówiła z przejęciem i z lekką zadyszką w głosie. – I wiesz…, chcieli, żeby im jeszcze coś opowiedzieć o historii…
– Jasne! Coś opowiedzieć! – Mruknąłem pod nosem. – Rzuciłem torbę na podłogę, ubrałem habit i poszedłem do kościoła.
Młodzi ludzie tymczasem wygodnie siedzieli już w ławkach. Przywitałem się, powiedziałem kilka słów o sobie, o kościele, klasztorze, o moich braciach i o naszej inicjatywie i poprosiłem o pytania.
Milczeli. Oparty o ścianę patrzyłem więc na ich zmęczone twarze, mając nadzieję, że to nie życie tak męczy, tylko dzień jest upalny…
Na chwilę ogarnął mnie smutek. Zmęczenie życiem musi być cholernie przygnębiające – pomyślałem. Niemalże jak twarze moich słuchaczy. Nic już cię nie kręci, nic nie cieszy, świat coraz bardziej zaczyna być pozbawiony kolorów…
– Nie! Przecież oni nie mogą mnie dobić! – Powiedziałem do samego siebie.
Uśmiechnąłem się serdecznie, pożyczyłem wszystkim miłego wieczoru i pobiegłem co sił brać z życia to, co najlepsze! Póki jeszcze mam w sobie trochę entuzjazmu :)